Data: 15 marca 2013r., g.20:00
Miejsce: Ergo Arena (Gdańsk/Sopot)
Wykonawcy:
Il divo w składzie:
Carlos Marin (baryton,
Hiszpania),
David Miller (tenor, USA),
Urs Toni Bühler (tenor, Szwajcaria),
Sebastien Izambard (tenor, Francja)
oraz Katherine Jenkins (mezzosopran, Walia)
Zanim przejdę do opisu koncertu, kilka słów o warstwie
organizacyjnej i dojeździe. Jechaliśmy obwodnicą Trójmiasta i od razu, gdy
zjechaliśmy z ul.Spacerowej napotkaliśmy ogromny korek ciągnący się do samej
Ergo Areny. Przez większość czasu męczyliśmy się w nim, ale gdy od Ergo Areny
dzielił nas 1km, zaparkowaliśmy i doszliśmy na piechotę. Wyszliśmy na tym
lepiej, niż ludzie jadący do końca samochodem, bo: po pierwsze – pod Ergo Areną
nie było już wolnych miejsc, a po drugie – nie spóźniliśmy się na koncert.
Mimo, że show rozpoczęło się z 10-minutowym poślizgiem, ludzie ciągle się
spóźniali. Rekordzista obok nas przyszedł po 30 minutach.
Widowisko rozpoczęły piękne współbrzmienia orkiestry w „My
heart will go on”, a na scenę weszli ONI! – wspaniała czwórka śpiewaków – Il divo.
Zaśpiewali cudownie, wyciskając ze mnie łzy. I już wiedziałam, że będzie to
jeden z najlepszych koncertów w moim życiu.
Najmocniejszymi punktami setlisty były ponadto: „Caruso”, „Regres
a mi”, „Mama” i „I can’t help fallin’ in love with you”. Wszystkie te piosenki
głęboko mnie wzruszyły, przez co płakałam jak bóbr.
Z wykonawców najmniej podobał mi się Urs. Mogłam się jednak
tego spodziewać, ponieważ nawet na nagraniach nie urzekł mnie ani głosem, ani
techniką. W zamian za to, bardzo chcę pochwalić jego aparycję – po ścięciu
włosów wygląda naprawdę bardzo korzystnie.
Mam mieszane uczucia wobec Davida. Odnoszę wrażenie, że ten
wyszkolony śpiewak operowy głupieje nieco przy mikrofonie, co skutkuje utratą
silnego i pięknego głosu, który słyszałam chociażby w arii „La donna è mobile”
z opery „Rigoletto” G.Verdiego. Na koncercie śpiewał czysto, ale niektóre
wysokie dźwięki były skrzeczące. Może to był jego gorszy dzień?
Największym zaskoczeniem był dla mnie Sebastien. Wydawał mi
się zawsze cichy, grzeczny i spokojny, tymczasem cała scena należała do niego.
Nie mogłam oderwać od niego wzroku! Był wyluzowany, swobodnie się poruszał,
uśmiech nie schodził mu z twarzy. Prawdziwe zwierzę sceniczne! Do tego naprawdę
dobrze śpiewał: czysto, w punkt i z ogromną energią.
Nareszcie mój ulubieniec: Carlos. Jako jedyny z Czwórki nie
jest tenorem (być może dlatego tak bardzo mi się podoba?). Świetnie wyglądał,
dużo żartował z publicznością, żaląc się, że brakuje mu kobiety, która by go
utuliła do snu, a tu tyle pięknych dziewczyn wokół (można sobie wyobrazić
reakcję damskiej części publiczności). Śpiewał najlepiej z całej Czwórki: nie
krzyczał, nie pozwalał, by emocje zapanowały nad jego głosem, doskonale
kontrolował swój aparat wykonawczy. Brawa dla niego!
Przeciwwagą dla czterech panów była walijska
mezzosopranistka – Katherine Jenkins. Wyglądała zjawiskowo! Pofalowane blond
włosy opadały na ramiona, ubrana była w fioletową suknię (później jeszcze miała
dwie złote). Jej widok aż mi – kobiecie – zaparł dech w piersi. Na „dzień dobry”
zaśpiewała „Habanerę” z opery „Carmen” G.Bizeta. To była chyba jedyna rzecz,
której w jej wykonaniu nie kupiłam: krótki oddech urywał frazy, zabrakło
typowego dla Carmen pazura. Słabe górne dźwięki spowodowane były nadmiarem
górnego alikwotu, co sprawiało wrażenie nieczystości – intencja była dobra,
lecz techniki zabrakło. Jednakże im dalej w las, tym lepiej – więcej wyczucia
muzycznego, swobody i pięknych dźwięków. Katherine Jenkins podobała mi się na
żywo bardziej niż na nagraniach, których słuchałam, by przygotować się do
koncertu. Starała się złapać dobry kontakt z publicznością. Widownia, zwłaszcza
jej żeńska część, nie była zadowolona gościnnym występem śpiewaczki. Dużo głosów
za mną mówiło: „Przyszłam tu na Il divo, a nie na nią!”. Jenkins jednak zniosła
tę presję i pokazała klasę, która uczyniła ją prawdziwą wisienką na torcie.
Gdyby nie ona, show byłoby jednolite: Katherine urozmaiciła program, dodając
nową jakość – słodycz, wdzięk i kobiecą wrażliwość.
Koncert uważam za bardzo udany. Zarówno Il divo, jak i
Katherine Jenkins postarali się, aby to pierwsze show nowej trasy „Greatest
hits” było niezapomnianym przeżyciem. Jestem przekonana, że każdy z widzów znalazł coś
przyjemnego dla siebie: kobiety mogły do woli podziwiać Carlosa, Sebastiena,
Davida i Ursa, a mężczyźni zachwycać się urodą i głosem słodkiej Katherine.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz