Tolkien jest w modzie. Przyczyniły się do tego głównie
ekranizacje „Hobbita” i „Władcy Pierścieni”. Po lekturze obu dzieł postanowiłam
dowiedzieć się, co działo się zanim najważniejszy z Pierścieni Władzy trafił do
Sméagola, zwanego inaczej Gollumem.
„Silmarillion” opowiada historię Śródziemia. Podzielony na
pięć części mówi o losach Ardy (Ziemi) począwszy od dzieła stworzenia przez
Ilúvatara śpiewem Valarów, na Pierścieniach Władzy skończywszy. Poszczególne
wydarzenia poznajemy z perspektywy elfów – umiłowanych dzieci Ilúvatara,
obdarzonych nieśmiertelnością, wielbiących świat i przyrodę. Po elfach na świat
przyszli ludzie. To im Najwyższy ofiarował łaskę śmierci – tajemnicę, której
nie można rozwiązać.
W tym zbiorze opowiadań Tolkien tworzy niejako własną
mitologię. Jest akt stworzenia świata i istot żyjących, a każdy z Valarów, na
wzór Bogów Olimpijskich, ma swoją „działkę”, którą się opiekuje. Jest walka
dobra ze złem Melkor (zwany inaczej Morgothem), rozsiewa ziarna swej podłości
po całej Ardzie, a jego wierny sługa – Sauron – dolewa oliwy do ognia tworząc
Pierścienie Władzy.
Trzy Pierścienie dla królów elfickich pod niebem jasnym,
Siedem dla krasnoludzkich władców we dworach kamiennych,
Dziewięć dla ludzi, którym śmierć jest sądzona,
Jeden Czarnemu Władcy na czarnym tronie
W Mordorze, ziemi, gdzie Ciemność zaległa.
Pierścienie te stały się w późniejszych wiekach obiektem
pożądania („Hobbit” i „Władca Pierścieni”). Wszystko przez swoje niezwykłe
właściwości, spośród których najważniejszą jest działanie magiczne, które
pozwala na widzenie rzeczy niematerialnych, jednocześnie materialne zmieniając
w niewidzialne.
W ogrom batalistycznych opowieści Tolkien wplótł wątki romantyczne,
dzięki czemu poznajemy dwie według mnie najpiękniejsze historie miłosne. Pierwsza
traktuje o zakazanym uczuciu łączącym człowieka i elfkę – to właśnie do Beren i
Lúthien porównał później swój związek z Arweną Aragorn we „Władcy Pierścieni”.
Druga opowieść mówi o klątwie rzuconej na dzieci Húrina i o tym, ile cierpienia
im przyniosła. W „Silmarillionie” znajduje się jedynie skrót tej legendy, by
przeczytać całość należy sięgnąć po osobną książkę (tu moja opinia).
Natrafiłam w księgarni na piękne wydanie „Silmarillionu”, wzbogacone
ilustracjami autorstwa Teda Nasmitha. Są zjawiskowe! Nieraz przyłapałam się na
tym, że przez dobre kilka minut wgapiałam się tępo w któryś z obrazów. Poniżej
kilka z nich:
„Silmarillion” to książka bardzo trudna. Wymaga maksymalnego
skupienia, a nieraz i cofnięcia się o kilka akapitów. Obcowanie z nią było dla
mnie świętem, napawałam się każdą linijką, chciałam zrozumieć jak najwięcej i
na własnej skórze przekonałam się, że nie jest to dzieło „na jeden raz”. Nie należy do książek z gatunku „zaliczona, teraz
sięgam po coś innego” – minął tydzień, odkąd ją skończyłam, a nadal leży u mnie
na biurku i już tęsknie wypatruję momentu, w którym będę mogła do niej wrócić.
10/10! Mistrzostwo świata! Ideał w każdym calu.
"Silmarillion" to jedna z najlepszych książek jakie przeczytałam. Zdarzało mi się czytać jedno zdanie po 3-4 razy tylko dla przyjemności.
OdpowiedzUsuńTo piękne historie opisane pięknym językiem - Tolkien zdecydowanie stosował zasadę decorum i to bardzo mi odpowiada u pisarzy. U niego nawet jeśli podobny motyw powtarza się nie jest banalny.
LolaInTheBlack
Zamierzam czytać... i to jeszcze w tym roku, koniecznie! A obrazki są przepiękne... też bym się na nie gapiła godzinami :O
OdpowiedzUsuńNie otrzymałam od Ciebie zgłoszeń za kwietniowe kluczniki - jeżeli zapomniałaś to proszę o uzupełnienie i zapraszam na podsumowanie :)
OdpowiedzUsuń